Kultura masowa to nie tylko kultura skierowana do mas, ale także masowo produkowana.
Książek w Polsce wydaje się tyle, że nawet jeżeli ktoś chciałby czytać tylko te najlepsze, te wybitne, te, które no-koniecznie-trzeba-przeczytać-bo-bestseller-a-krytycy-też-chwalą, i tak zostanie przygnieciony masą pozycji, na które po prostu nie znajdzie czasu. Ja tak mam. Mimo to wciąż kupuję książki.
Nie wiem, czy to Jerzy Pilch wymyślił, ale to w jego felietonie przeczytałem kiedyś, że posiadanie książki jest formą lektury (więc mu przypiszę autorstwo tego sformułowania). Strasznie mnie tym pocieszył. Dzięki niemu inaczej spojrzałem na piętrzące się na półkach i poupychane w kartonach książki i komiksy, które wiecznie czekają na swoją kolej, od których zawsze jest coś ważniejszego, jakaś bardziej aktualna lektura, o których żartuję, że przeczytam je na emeryturze.
Mam takich pozycji mnóstwo, trudno policzyć, ale pewnie gdybym tak sobie w tej chwili postanowił, że nie kupuję nic nowego, że nie biorę nic do recenzji i nie czytam nowości na potrzeby artykułów, że tylko w tych swoich zbiorach się zagłębiam, to starczyłoby mi materiału na lata, może i na dekadę.
Mechanizm jest taki, że kolejkę lektur mam zazwyczaj ustaloną na kilka miesięcy do przodu, a kształtuje ją w dużej mierze kalendarz wydawniczy i konieczność bycia na bieżąco, by móc o książkach pisać. Rzadko, może raz czy dwa do roku, zdarzy się, że mam jakieś okienko, że akurat czekam na jakąś przesyłkę czy coś, i mogę szybko złapać książkę, która czekała i kurzyła się na domowej półce. W tej chwili na przykład zagłębiłem się w „Jonathana Strange’a i Pana Norrella” Susanny Clarke. Choć prawda jest taka, że obowiązki każą lada dzień sięgnąć po „The Water Knife” Bacigalupiego, „Inną duszę” Orbitowskiego i „Three-Body Problem” Liu Cixina.
Mimo to na Targach książki kupiłem „Amerykańską sielankę” Rotha, „Wszystkich na Zanzibarze” Brunnera i kilka komiksów. Chwilę wcześniej zaopatrzyłem się zaś w „Drażliwe tematy” Gaimana (tutaj na szczęście część opowiadań znam z oryginałów), a skuszony kolejnymi recenzjami i dyskusją w Tygodniku Kulturalnym TVP Kultury zamawiam już dwa tomy „Mojej walki” Knausgarda (winię za to Justynę Sobolewską!), choć miałem odpuścić.
Dobrze, że „W sieci” Pynchona zbiera takie sobie oceny, więc sobie daruję (choć z drugiej strony z półki spogląda na mnie ledwie nadgryziona „Tęcza grawitacji”). Kiedy ja to wszystko przeczytam? Zielonego pojęcia nie mam. Rotha może jeszcze w tym roku, tak samo „Tęczę…”, jeżeli się uda, ale Brunner czy Gaiman trafiają do kartonu.
Po co mi więc nowe książki? Bo mam taki imperatyw, by kupować pozycje, które mnie interesują. Bo myślę w kategoriach „chcę to przeczytać”, a nie „o, niedługo to przeczytam”. To jakaś choroba, jestem pewien, i to dosyć powszechna, bo cierpi na nią chyba każdy bibliofil. Zresztą który fan seriali nie biadoli, że nie ma jak śledzić wszystkich interesujących nowości? Właśnie – stosik DVD do obejrzenia też rośnie.
Jakiś czas temu dotarło do mnie, że to, co uda mi się w życiu przeczytać, będzie ledwie kroplą w morzu lektur, z którymi chciałbym się zapoznać. A przecież czytam ponadprzeciętnie dużo, bo to moja praca! Mimo to wielu autorów jestem w stanie tylko „lizać”.
Llosy przeczytałem tylko „Raj tuż za rogiem”, który mnie zresztą zachwycił (kupionych mam jeszcze z 5 książek), McCarthyego „Drogę”, „Dziecię boże” i „Strażnika sadu”, choć strasznie chcę niedługo „Krwawy południk”. Z Franzena jedynie „Wolność”, Rushdiego „Dzieci północy”, a Eco „Imię róży”. Co z resztą? Poczeka, tak jak od liceum, od zachwytu „Zbrodnią i karą” czekają „Bracia Karamazow”, tak jak czeka „Jądro ciemności”, które wprawdzie czytałem, ale w liceum, więc mało zrozumiałem. Poczekają, a kolejka ciągle rośnie.
Też tak macie? Też kupujecie? Dlaczego? Ja ostatnio znalazłem powód: dla pisarzy. Bo jeżeli posiadanie jest formą lektury, jak napisał Pilch, to ja dodam, że zakup książki jest formą podziękowania dla jej twórcy.
Nie, nie wiem, kiedy sięgnę po Pani/Pana książkę, nie wiem, czy w ogóle ją przeczytam, bo może komuś oddam, uznając, że zawsze będzie coś ważniejszego. Ale ta pozycja mnie zaciekawiła, ale chwalili ją ludzie, z których opiniami się liczę, a chciałbym, aby taka dobra literatura miała nakłady przekraczające 500 egzemplarzy. Więc kupię, następną pewnie też. Tylko nie wiem, kiedy przeczytam. Tak, wiem, to dziwne. Jak pisałem, to chyba jakaś choroba. Tak, dosyć kosztowna.
Nie, nie chcę się z tego leczyć.
4 czerwca o godz. 19:39
Proszę spróbować przeprowadzki na inny kontynent. Po której nadchodzi moment konieczności pozbycia się mieszkań zostawionych w poprzednim kraju. A następnie przeprowadzić się z kilka razy w nowym kraju. Ostatnie kilkaset książek czyli szczątki mojej biblioteki marynistycznej, zostało rozdane po ludziach, po kumplach dzieci, podarowane bibliotece, zwalone w maminej piwnicy, wyrzucone na śmietnik.
Sprzedać się tego nie da, bo marynistyczno-żeglarsko-wojennomorsko-historyczne książki są w Polsce 2015 bezwartościowe, patrz Allegro. Biblioteki tego nie chcą, bo nikt nie wypożyczy. Kumple dzieci patrzą zdziwieni, co też im się wciska. Na przystankach tramwajowych znikają, może ktoś je wziął do czytania?
Jestem już przyzwyczajony, bo w podobny sposób posbywałem się w przeszłości książek historycznych, od starożytności do historii II wojny światowej. Makulatura, której nikt nie chce. Opowieści o tym, jak te książki były zdobywane w czasach PRL-u (a szczególnie schyłkowego PRL-u) przyjmowane są z wyrozumiałością należną zdziwaczałym staruszkom.
Z książkami naukowo-technicznymi jest o tyle lepiej, że wiekszość z nich się starzeje i w oczywisty sposób zamienia w makulaturę. Niektóre tylko zamieniaja się w klasyki. Szkopuł tkwi w tym, że zwykle trzeba przeczytać całą resztę aby wiedzieć, które stały się tymi klasykami.
Gdy ktoś zeskanuje wszystkie książki i wreszcie będą dostepne w postaci pliku do zładowania z netu, (wbrew pozorom na Chomiku nie ma wszystkiego), na własność albo do wypożyczenia, to wtedy do nich wrócę i przeczytam jeszcze raz.
A jużci… 😉
4 czerwca o godz. 20:02
Obawiam się, że przeprowadzki nie pomagają – po kilku większość książek zostawiłem po prostu w domu rodziców;)
4 czerwca o godz. 21:52
„po kilku większość książek zostawiłem po prostu w domu rodziców”
A więc nie ma pan jeszcze doświadczenia prawdziwej przeprowadzki. Darmowy magazyn u rodziców jest tak długo możliwy dopóki żyją rodzice oraz praktyczny gdy owe przeprowadzki odbywają się w ramach tego samego miasta. Kto przesiedlając się z Gdańska do Poznania zawozi książki rodzicom do Lublina?
Posiadanie papierowych książek jest/będzie przywilejem zarezerwowanym dla zamożnych ludzi.
Gromadzenie literatury pięknej w domu, być może za wyjątkiem mieszkań pisarzy i dziennikarzy, ma zresztą mały sens. Dostojewski stoi w każdej bibliotece osiedlowej, od Nowej Zelandii po Norwegię.
6 czerwca o godz. 19:37
Weź mnie za żonę, będziemy mieć piękną bibliotekę, Ty będziesz kupował, ja będę czytała. Będę też sprzątać, a czasem coś ugotuję. Obiecuję!
7 czerwca o godz. 11:35
Książki nie są przywilejem dla zamożnych. To jakaś ściema o której mówią zazwyczaj te osoby, które książek nie mają. Posiadanie książek to kwestia preferencji i własnych potrzeb. Wyjście ze znajomymi na piwo to przynajmniej kilkanaście/kilkadziesiąt złotych. Czyli cena książki na allegro, czasem nawet kilku. Jeden idzie na obiad do knajpki, drugi wybierze operę, teatr lub książkę. Fakt, książki nie są najtańsze, ale jeśli ktoś umie ich szukać to i je upoluje taniej. Jeśli ktoś coś lubi, to zrezygnuje z A na rzecz B.
„Zza kałuży” przeprowadzi z książkami nie są łatwe, ale jak komuś zależy to i załatwi sprawę, wiem z doświadczenia bo rok temu przeprowadzając się z Poznania do Petersburga przewoziłam biblioteczkę rodzicom na rubieże województwa świętokrzyskiego, i to było zupełnie nie po drodze.
Gromadzenie biblioteczki zawsze ma sens, nie trzeba mieć dwustu książek, ale mieć warto, choćby dla możliwości poznawania świata, siebie, książki jak ktoś kiedyś powiedział to także piękne przedmioty które dają możliwość rozwijania się też innym, choćby przyjaciołom, którzy wpadają w odwiedziny i przy okazji wypożyczają kilka książek autorów, o których istnieniu nawet nie wiedzieli.
A bibliofilstwo jest niestety nieuleczalne i dobrze, każdy powinien mieć jakieś zainteresowanie 🙂