Trwa kinowa przygoda z komiksowym uniwersum Marvela. Kolejny, po m.in. „Avengersach: Czasie Ultrona” i „Kapitanie Ameryce: Zimowym żołnierzu”, film wprowadził nowego, mało znanego bohatera. „Ant-Man” to nowa jakość w tej serii.
Człowiek-Mrówka to ulubieniec Stana Lee, który gdy kilka dekad temu sam próbował sprzedać w Hollywood ideę kina komiksowego (co mu się nie udało), promował historię właśnie z tym bohaterem. Mimo że Ant-Man jest jednym z członków oryginalnej grupy Avengers, na film z nim trzeba było czekać trochę długo – to dwunasty film w Kinowym Uniwersum Marvela, kończący tak zwaną Fazę Drugą.
Dziwicie się, że ulubieniec wielkiego Stana Lee w kinie zadebiutował dopiero teraz? Jego moc polega na tym, że potrafi się zmniejszać (i w tym stanie jest silniejszy i szybszy), kontroluje także mrówki. Oszałamiające, prawda? Trochę mu daleko do Hulka, Thora czy nawet Kapitana Ameryki. Tu trzeba było pomysłu innego niż „standardowy film o superbohaterze”.
Dlatego „Ant-Man” to przede wszystkim tak zwany heist movie, czyli obraz skupiający się na przygotowaniu i przeprowadzeniu skomplikowanego i ryzykownego napadu. Rabusiem jest tu tytułowy bohater, okradanym zaś Darren Cross – geniusz, który opracował metodę miniaturyzacji, którą wykorzystał do zbudowania stroju bliźniaczego do tego, jaki ma Ant-Man, docelowo dostępnego do kupna przez każdego z odpowiednio grubym portfelem, niezależnie od celów. Ponieważ zaś pierwszym chętnym jest organizacja Hydra (ci źli, spadkobiercy nazistów, główni wrogowie Kapitana Ameryki), sam Cross nie jest zaś najprzyjemniejszym z ludzi, Człowiek-Mrówka i jego zespół spróbują wykraść mu jego odkrycie.
Do tej „rabusiowej” fabuły dołóżcie też drugi główny wyróżnik filmu – Paula Rudda (pamiętacie Mike’a, męża Phoebe z „Przyjaciół”?) w roli głównej. Ten komik, którego Marvel wysłał na siłownię i kazał wypracować klatę i kaloryfer, ma bardzo specyficzne poczucie humoru, którym szpikuje niemal każdą scenę ze swoim udziałem. I to działa – to Rudd tchnął życie w ten obraz, który bez niego byłoby po prostu nudny. (Choć popis daje również świetny Michael Peña).Jednak mimo tej odmienności od innych filmów z uniwersum Marvela również „Ant-Man” wpada w pewne schematy. Widzieliście „Iron Mana”? To powiedzcie, czy to brzmi znajomo: pewien geniusz opracowuje niezwykły strój, którego technologię jego łysy współpracownik chce wykraść i sprzedać szemranym typom, co skutkuje potyczką, w której heros walczy z rzeczonym współpracownikiem, wyposażonym w kopię jego stroju.
Dokładnie od tej sztancy odlano i „Ant-Mana”. Sporą część filmu zajmuje rzecz jasna również sekwencja ze szkolenia, w trakcie którego heros zyskuje biegłość w posługiwaniu się nowymi mocami/umiejętnościami. Jakoś szczególnie oryginalne to to nie jest.
Niemniej „Ant-Man” bawi. Daleko mu do „Strażników Galaktyki”, ale sprawdza się jako coś, co przyjemnie zapełni niecałe dwie godziny naszego czasu. Nawet polski dubbing w wydaniu Blu-ray daje radę, bo choć z początku tłumacz nazbyt swobodnie zmieniał oryginalne dialogi, później było tego mniej, aktorów dobrano zaś z wyjątkowym wyczuciem.
Można tylko żałować, że dodatki specjalne są raczej skromne, ledwie kilka wyciętych scen, montaż z wygłupami z planu i jeden materiał o Ant-Manie.