Premiera szóstego sezonu serialu HBO jest wyjątkowo niecierpliwie wyczekiwana, głównie z powodu niepewnego losu Jona Snowa. I mimo że poprzedni sezon powszechnie ocenia się jako najsłabszy. Jednak nawet w niższej formie telewizyjna „Gra o tron” to lepiej opowiedziana historia niż ta z powieści George’a R.R. Martina.
Zanim wybrzmią okrzyki nawołujące do linczu, pozwólcie, że oświadczę: bez George’a R.R. Martina, bez jego prozy, serial „Gra o tron” produkcji HBO by nie istniał (co oczywiste), a gdyby nie wspaniała wizja pisarza, wykreowane przez niego postaci i bezkompromisowo prowadzona fabuła, nie byłby nawet w połowie tak dobry. To nie tak, że David Benioff i D.B. Weiss wzięli drugorzędny materiał powieściowy i przekuli go w telewizyjne arcydzieło – powieści Martina bronią się same.
Niemniej jako ktoś, kto zna zarówno serial, jak i książki, na podstawie których jest tworzony, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że proces ekranizacji bardzo tekstowi Martina się przysłużył. Bo choć nie da się zaprzeczyć rozmachowi, z jakim tworzy Westeros i inne krainy tego świata, ani tego, że ma niezwykłego nosa do efektownych, wyjątkowych scen, scenografii, dialogów czy zwrotów akcji, nie można nie zauważyć, że w wersji powieściowej wszystkie te perełki opakowane są mnóstwem zbędnych słów.
Podstawą procesu poprawy materiału Martina w trakcie przepisywania go na potrzeby serialowego scenariusza było wycinanie bardzo dużej ilości materiału. Oczywiście, ograniczony czas trwania odcinków sprawia, że znikają różne ciekawe wątki, nie ma miejsca choćby na wiele wtrąceń o historii Westeros i Essos, które są fascynujące – to jest niewątpliwa wada (choć dołączane do DVD animacje nadrabiają to częściowo).
Jednakże nie ma też miejsca na większą część dialogów, które są u Martina bardzo rozbudowane, rozbuchane momentami i w okrojonej wersji serialowej sprawdzają się o wiele lepiej, mają większy pazur, brzmią dosadniej. Na szczęście nie ma też miejsca na uwielbiane przez autora „Pieśni Lodu i Ognia” rozmyślania, w które lubi się zagłębiać, a przy których pisaniu niespecjalnie zwraca uwagę na to, że się powtarza – i tak Sansa, Sam czy Jaime potrafią co chwila wracać do tych samych myśli i zanudzać tym czytelnika, który tylko czeka, aż wreszcie autor przeskoczy do Jona, Tyriona czy Daenerys, bo ci są odrobinę bardziej konkretni.
Porównując poszczególne sceny z książek z serialowymi odpowiednikami, choćby zdobycie przez Daenerys Nieskalani i podbicie Astaporu, zauważa się, że te drugie mają lepszą dramaturgię i tempo, że decydujące momenty, jak na przykład atak Drogona na sprzedawcę niewolników, robią lepsze wrażenie, gdy nie są napchane ciągłym podkreślaniem przez Danny swoich obaw. Martin, mimo iż na wielu polach okazuje się geniuszem, zupełnie nie przejmuje się tempem historii.
I może to przez te przycięte dialogi (podkreślmy: wszystkie te świetnie brzmiące w serialu kwestie w książkach się pojawiają, HBO po prostu wycina zbędne słowa, tym samym poprawiając całość), ale chyba jednak z powodu świetnie dobranej obsady – bohaterowie serialowi, w porównaniu z powieściowymi odpowiednikami, wydają się ciekawsi, bardziej charakterystyczni. Są wyjątki, jak Daenerys, gdzie Martin prowadzi postać lepiej niż twórcy serialu, podobnie w przypadku Tormunda czy Thorosa, jednak już Jaime, Brienne, Sam, Jon czy Tyrion zdecydowanie ożywają poprzez świetną obsadę. Nie wspominając o Tywinie, któremu Charles Dance dodaje mnóstwo siły, grozy i majestatu. Zresztą najlepszym przykładem na potwierdzenie tej tezy jest Oshy, dzikiej więzionej w Winterfell, która w serialu wypadała tak dobrze, że George R.R. Martin zdecydował o rozbudowaniu wątku jej książkowego odpowiednika.
W wielu przypadkach rozbieżności fabularnej między serialem a książkami zmiany wprowadzone względem oryginału przez Benioffa i Weissa wypadają tak dobrze, że aż chciałby się, by Martin też wpadł na coś takiego wcześniej. Przykład? Wydarzenia Harrenhall, z naciskiem na ucieczkę Aryi z pomocą Jaqena oraz przede wszystkim na fakt, że była podczaszym nie Boltona, a Tywina – relacja między tą dwójką nie tylko wypadła lepiej jeżeli chodzi o dramatyzm, bo w końcu Lannister miał Starkównę na wyciągnięcie ręki, ale też dlatego, że była to okazja do pokazania innego, niezwykle ciekawego oblicza samego Tywina. To zdecydowanie jedne z najlepszych scen w serialu!
Czy to znaczy, że powinno się odrzucić książki i jedynie oglądać serial? Skądże – jeżeli zaintrygowało Was Westeros, to w powieściach Martina znajdziecie o wiele więcej treści niż w produkcji HBO. Przygotujcie się jednak na to, że autor prowadzi narrację zupełnie inaczej niż Benioff i Weiss w wersji telewizyjnej – i „Pieśń Lodu i Ognia” jest mniej efektowna i dynamiczna w wersji tekstowej.
14 kwietnia o godz. 13:38
Moje odczucia są kompletnie odwrotne, dlatego odrzucam serial i zostaję przy książkach.
„Mnóstwo zbędnych słów” – wcale nie. Powieści składające się z tych zbędnych słów budują ogromny zróżnicowany i fascynujący świat Westeros i Essos (czy widzowie mają w ogóle szansę poznać Essos? To wcale nie była pustynna kraina arabsko-indyjsko-egzotyczna z tłustymi kupcami i dzikusami, ale ogromny tajemniczy kontynent, który poznać można tylko czytając powieści), historie wielu pobocznych (np. Edricka Dayne’a, Jenny, którą w serialu zastępuje Sansa – Sansa pozbawiana własnego wątku książkowego) i nie tylko pobocznych postaci, które twórcy serialu usuwają (nieodżałowana Lady Stoneheart, Arianne Martell, stary i młody Gryf i wielu wielu innych!), całą historię rodów i państw Westeros (którą przekazuje The World of Ice and Fire – to wszystko jest również w powieściach, niesamowicie rozbudowane tło historyczne dla wydarzeń, które poznaje czytelnik), wreszcie smoki – obecne nie tylko przy Emilii Clarke (która po świetnym występie w I sezonie z każdym kolejnym jest coraz bardziej zblazowana i coraz gorzej wypada w roli Dany; uwielbiam Daenerys ze wszystkimi jej niedoskonałościami, naiwnościami i prostotą i uważam, że Emilia Clarke jest niesamowicie piękna i fizycznie idealna do tej roli, ale naprawdę – szkoda mi Danki i nie mogę patrzeć na słabiutką grę Emilli), ale wszechobecne w świadomości bohaterów (por. chociażby w rozdziałach Tyriona i to nie tylko z piątego tomu).
Każdemu, kto pyta, mówię to samo: jeśli podoba mu się serial, to super. Każdemu, kto po serialu ma niedosyt Westeros, polecam książki. Świetnie napisane, idealnie budujące napięcie i przedstawiające bogactwo tego uniwersum. Dla mnie G. R. R. Martin jest geniuszem fantasy.
14 kwietnia o godz. 16:26
W sumie tylko geek moze napisac, ze film jest lepszy od ksiazki. I nie dziwi mnie taka diagnoza, nowe pokolenie wychowane na filmach i telewizyjnych bajkach. Pokolenie wychowane na czytaniu, ma inna wrazliwosc widocznie przy czytaniu. Swoboda czytania, mozliwosc powroto do slow, zdan, robienie przerw aby przemyslec przeczytane frazy, a najwazniejsze to projekcja czytanej tresci w obraz gdzies w mozgu polaczone z zapachem papieru daja te ekstaze, ktorej film nigdy nie odda. A wiec co osoba to inny poglad.
14 kwietnia o godz. 16:35
Bardzo trafna ocena panie Marcinie. Mnie dodatkowo bardzo podobała się w filmie postać Ogara, znakomicie poprowadzona i zagrana. Filmowy Ogar inaczej niż w książce bardzo subtelnie roztaczał opiekę nad Starkównami, najpierw nad Sansą później nad Aryą, jakby wbrew sobie, właściwie nie wiadomo dlaczego. Naprawdę budził moje ciepłe uczucia. Szkoda, że jego wątek zakończył się (a może jednak nie ?)
14 kwietnia o godz. 16:47
BUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUU!!!
Rozwalili kompletnie wątek dornijski.
Wątek Sansy nie trzyma się kupy. Nie ma świetnego pomysłu z podmianą Arii.
Sam też jest gorszy.
Młodego Gryfa w ogóle nie ma.
Jedyne co jest lepsze w serialu, to Tyrion w Meereen i rzeczywiście ta sprawa z Tywinem.
14 kwietnia o godz. 18:56
Wycięcia Lady Stoneheart nie podaruję serialowi nigdy.
14 kwietnia o godz. 18:59
Nie znam serialu (czytałem tylko książki), widziałem jednak fotosy. I nie podoba mi się, jak jego twórcy „upiększyli” Tyriona Lannistera. Mam nadzieję, że przynajmniej zachowuje się on tak jak w książce, bo to moja ulubiona postać i w przeciwnym wypadku w ogóle zrezygnuję z obejrzenia kiedykolwiek tego serialu. 🙂
14 kwietnia o godz. 19:37
@czaro
Nie wiem, skąd przekonanie, że nie wychowałem się na książkach. Literaturą zajmuję się zawodowo, selekcjonuję prozę do „Nowej Fantastyki”, więc pudło.
@Santona
O tak, zgadza się, Ogar serialowy też dużo lepszy.
14 kwietnia o godz. 20:26
Z Pana tekstu wynika, że serial jest lepszy bo ma: a) aktorów b) warstwę wizualną c) inne dialogi.
Na tej zasadzie można dyskredytować każdą literaturę, ale porównywanie książek do filmów w ten sposób tak bardzo mija się z celem, że nie bardzo w ogóle wiem co powiedzieć.
Po drugie, zupełnie ignoruje Pan piąty sezon i to, jak bardzo GoT odchodzi fabularnie od rozwiązań książkowych. Nie podaje Pan przykładów potwierdzających tezy (gdzie te lepsze, przecięte dialogi…?), a te, które Pan podaje można bardzo łatwo obalić. Wymieniony przez Pana Astapor stanowi wyjątek w całym szeregu scen, które w serialu wypadły blado na tle książki. Cały wątek Jaimego z Brienne to tylko przykład scen gorzej zrobionych w serialu niż w książce, chociaż to i tak nic w porównaniu do oczywistych porażek fabularnych Gry o Tron, jak chociażby Jaime w Dorne w piątym sezonie.
Porównuje Pan serial do książki, a nie zwraca uwagi, że Gra o Tron totalnie straciła logikę fabularną nawet wewnątrz serialu – postaci nie działają zgodnie ze swoją psychologią, wszystko podyktowane jest chęcią wywołania taniego szoku fabularnego, czego oczywistym przykładem jest wątek Stannisa w piątym sezonie, czy też Sansa w Winterfell.
Reasumując, mówiąc że czytałam Pana tekst ze zdziwieniem, to zasadniczo tak jakby nie powiedzieć nic. Do tej pory przecieram oczy ze zdumienia, no ale skoro konkluzją wpisu jest, że książka jest mniej dynamiczna niż serial, to o czym w ogóle dyskutować….
14 kwietnia o godz. 20:46
Moje zdanie jest całkiem odmienne. Film to tylko skrót tego co jest w książkach. Zaczęłam kiedyś oglądać pierwszy sezon i nie skończyłam. Za dużo elementów mi brakowało.
14 kwietnia o godz. 21:05
Szczerze mówiąc nie zdziwiłbym się, gdyby artykuł, a raczej teza w nim postawiona, okazał się spóźnionym primaaprilisowym żartem. W dodatku niezbyt śmiesznym. W końcu na kolejny artykuł „dlaczego serial jest gorszy od książek” mało kto zwróciłby uwagę…
Po pierwsze, dawno nie widziałem już tak selektywnego potraktowania tematu wyłącznie w celu udowodnienia karkołomnej tezy. Tywin wypada w serialu dobrze nie dlatego, że jest inny niż w książkach, tylko dlatego, że jest zagrady idealnie w myśl książkowej kreacji. Co do scen w Harrenhal – co kto lubi. Przez umieszczenie tam (w serialu) Tywina, Roose Bolton, postać o sporym znaczeniu dla fabuły, przez długi czas jest totalnym randomem i widząc go spacerującego z Robbem przez pole bitwy zadajemy sobie pytanie – „kim jest ten człowiek i dlaczego jest ważny?”. Kolejna rzecz – urozmaicenia typu wyprawa Yary/Ashy do Dreadfort – zupełnie niepotrzebna i nielogiczna, przy jednoczesnym spłycaniu, a wręcz wynaturzaniu tak ważnych wątków, jak dornijski. Dalej – wspomniane przez @Moneypenny epatowanie drastycznymi scenami, których pokazywanie wywołuje co najwyżej niesmak…
Litania takich małych (i dużych grzeszków) jest tak długa, że naprawdę wolę myśleć o tezie postawionej w artykule jako o chwycie mającym napędzić dyskusję.
14 kwietnia o godz. 21:38
@ czaro
Należę do pokolenia wychowanego na książkach, a Martina przeczytałam, nim HBO dowiedziało się o jego istnieniu. Literaturę cenię bardziej niż wiele innych wartości, jednak uważam, że Marcin Zwierzchowski ma rację – serial ma dynamikę, jakiej brak powieściom. A w 2016 technika umożliwia wielokrotne powroty do filmowych scen, zrobienie przerwy na przemyślenia, swobodę oglądania…
15 kwietnia o godz. 10:16
Moim zdaniem jest nieco inaczej. Problemem nie jest to, co jest lepsze. Serial po prostu pokazał, że książki Martina nie są arcydziełem.
Martin jest mistrzem zapełniania stron masą niepotrzebnych bohaterów i ich zupełnie niewciągającymi historiami. Apogeum nastąpiło w Tańcu ze smokami, które przeczytałam w całości tylko dlatego, że miałam cień nadziei, że wątek nowych postaci jest ważny dla fabuły. Serial pokazał, że bardzo się przeliczyłam. I szczerze mówiąc przestałam czekać na Wichry zimy. O ile w ogóle powstaną, bo wydaje mi się, że fani rozgryźli „wielką tajemnicę” i teraz Martin próbuje na siłę wymyślić inne zakończenie.
15 kwietnia o godz. 12:16
przecież i serial i cykl powieści są rewelacyjne. Oczywiście – to moja opinia. Ale wszak o gustach się nie dyskutuje.