Wyświetlany właśnie w kinach kolejny film o mutantach ze świata Marvela po raz kolejny udowadnia, że seria o X-Menach świetną obsadą stoi. W tej części też ważną rolę odgrywa Polska, a nasz język kaleczony jest między innymi przez Michaela Fassbendera.
Świat filmu kinu komiksowemu zawdzięcza niemało, od rosnących wpływów z biletów (Kinowe Uniwersum Marvela to najbardziej dochodowa franczyza w historii, z ponad 10 miliardami dolarów zysków), po odkrycie dla masowego widza Hugh Jackmana czy Michaela Fassbendera, którzy teraz są niezwykle popularni, a których kariery rozkręciły role odpowiednio Wolverine’a i Magneto.
Ekranizacje komiksów przede wszystkim jednak zmieniły sposób, w jaki Hollywood myślało o filmowych seriach – stary model kręcenia kontynuacji za kontynuacją, ewentualnie cofanie się w przeszłość w tak zwanych prequelach, odchodzi w zapomnienie, a zastępuje go uniwersum, czyli siatka powiązanych ze sobą samodzielnych obrazów o osobnych postaciach, połączonych siecią nawiązań i spotykających się w filmach-węzłach, jak „Avengers”.
Rzeczone „węzły” to filmy z mnóstwem bohaterów, największymi bitwami i najpotężniejszymi wrogami. I właśnie one najbardziej zbliżone są pod niemalże każdym względem do samych komiksów, z których czerpią techniki narracyjne i montażowe. I przykładem na tę niezwykłą komiksowość filmów komiksowych jest nowy „X-Men: Apocalypse”.
Z pozoru film ten ma mnóstwo wad. Niektóre są obiektywne, jak choćby idiotyczna scena strzału z łuku (pisanie więcej byłoby spoilerem), która z pewnością przejdzie do historii kina, i to nie tej pozytywnej. Poza tym jednak mnóstwo elementów „Apocalypse” tylko z pozoru sprawia wrażenie błędów w sztuce, zwłaszcza reżyserskiej.
Bo jeżeli ktoś nie jest fanem komiksów, może uznać, że film jest źle wyreżyserowany: jest zbyt dużo postaci i tylko nielicznym poświęca się jakkolwiek znaczącą ilość czasu, wątków jest równie dużo i trudno powiedzieć, który jest główny, nawiązania do poprzednich filmów z serii i komiksów mogą być niezrozumiałe dla widza-komiksowego laika, a przede wszystkim w filmie tempo jest chaotyczne i zwłaszcza w scenach akcji ma się wrażenie, że za montaż odpowiadał amator.Wniosek: Bryan Singer to zły reżyser?
Sęk w tym, że nie (to on dał nam „Podejrzanych” z Kevinem Spacey’em). Po prostu wszystkie te wyżej wymienione wady (poza sceną z łuku) to cechy charakterystyczne komiksów, które na papierze wadami nie są, a stanowią o specyfice historii superbohaterskich. Bo jeżeli ktoś czyta komiksy z Marvela czy DC, to wie, że normą jest pokazywanie kilkunastu czy kilkudziesięciu postaci, gdzie tak naprawdę lwia część z nich to tło, statyści, a liczy się kilka głównych. Rzeczone problemy z tempem to także wynik przeniesienia niemalże 1:1 technik prezentacji scen batalistycznych, w których plansze z wstrząsającymi Ziemią pojedynkami przeplatają się z pełnymi dialogów, zwolnień czy retrospekcji
Inna rzecz, że „X-Men: Apocalypse” wyraźnie czuje ciężar bycia już którymś z kolei filmem z serii, trzecim w tej nowej linii czasowej, rozpoczętej „Pierwszą klasą”. Jądrem tej opowieści są tak naprawdę Profesor X (świetny James McAvoy) oraz Magneto (najlepszy w filmie Michael Fassbender) – ich przyjaźń i konflikt, walka tego pierwszego o sumienie tego drugiego stanowią o sile opowieści o mutantach, bo to niezwykle ciekawy i wybitnie zagrany wątek.
Sęk w tym, że przysypuje się go kolejnymi warstwami, dorzuca na czubek opowieść o Mystique, rozbudowaną chyba tylko ze względu na Jennifer Lawrence i jej popularność, a także tytułowego Apocalypse, czyli granego przez Oscara Isaaca starożytnego i wszechpotężnego mutanta. Jakby tego było mało, nowy film jest także zapowiedzią większej opowieści o Jean Grey, tu granej przez znaną z „Gry o Tron” Sophie Turner (radzi sobie o wiele lepiej niż serialu).Ocena „X-Men: Apocalypse” musi więc być mieszana, bo choć dostrzegam całą listę wad tego filmu, jako czytelnik komiksów mnie one nie przeszkadzają, rozumiem stojącą za nimi ideę i nawet się cieszę, że Singer napakował film mnóstwem nawiązań, hołdów i małych smaczków tylko dla maniaków.
Polski widz do tego wszystkiego otrzyma jeszcze dodatkową atrakcję w postaci bardzo rozbudowanego wątku Magneto i jego życia w Pruszkowie, gdzie ten potężny mutant osiadł i ukrył się po nieudanym zamachu na prezydenta Stanów Zjednoczonych z „Przeszłości, która nadejdzie”. Ma tam rodzinę, przyjaciół, pracuje w hucie, a ponieważ to lata 80., nie zabraknie nawet milicjantów.
Dużo mówi się po polsku, przy czym większość to raczej kaleczenie naszego języka, z Fassbenderem na czele, który w pewnym momencie nawet śpiewa kołysankę, ale tak źle, że nie sposób go zrozumieć. W sumie mamy chyba tylko jednego aktora, który mówi na tyle poprawnie, że można go podejrzewać o co najmniej polskie korzenie, reszta obsady dostarcza zaś nam nieintencjonalnego elementu humorystycznego.
Dla mnie „X-Men: Apocalypse” to poziom „Przeszłości, która nadejdzie” czy „X-Men” i „X-Men 2”, bo choć Apocalypse daleko do Magneto jako głównego zagrożenia, nie o niego w tym filmie chodzi; chodzi o Charlesa i Erika i ta część opowieści nieustannie fascynuje.
Fani komiksów z pewnością docenią. Z innymi może być różnie.