Wedle niepotwierdzonych doniesień studiu Sony tak bardzo zależy na tym, by Craig nie rezygnował z roli Agenta 007, że za dwa kolejne filmy zaoferowało mu 150 mln dolarów. Co nam to mówi o świecie wielkobudżetowego kina
Informacja o rzekomej ofercie, jaką Daniel Craig miał dostać za wcielenie się w Jamesa Bonda w dwóch kolejnych filmach, na chwilę obecną pozostaje plotką. Bardzo wiarygodną jednak, bo patrząc na to, jak świetnie w kinach radziły sobie „Spectre” czy „Skyfall”, jak sprawnie działała machina marketingowa związana z Agentem Jej Królewskiej mości, który promował wszystko, od drogich zegarków, po piwo, nietrudno wyobrażać sobie szefów Sony, którzy dowożą Craigowi dolary taczkami, byle tylko nie odchodził.
Można zapytać, o co w tym chodzi: w końcu główną marką jest tu Bond, nie Craig, to zresztą na barkach tego pierwszego wyrósł ten drugi, wcześniej Agentów 007 było wielu, dlaczego więc nie wybrać nowego, skoro ten obecny mówi nawet, że prędzej podetnie sobie żyły, niż ponownie wcieli się w Bonda. Kandydatów mamy wielu, od Toma Hiddlestone’a, przez Henry’ego Cavila (obecny Superman), wymienianego ostatnio Aidana Turnera („Hobbit”, „Poldark”), aż do Idrisa Elby oraz Gillian Anderson czy Charlize Theron. Czarnoskóry Bond czy Bond-kobieta to by była sensacja, okazja do odświeżenia marki, pisania kolejnych artykułów, podjęcia dyskusji o markach popkultury i mieszaniu w klasyce. Dlaczego więc nie powiedzieć Craigowi, żeby odłożył żyletkę?
Bo, widzicie, świat filmów z wielkimi budżetami to świat tchórzy. Wielkie studia może i obracają miliardami dolarów, ale boją się inwestowania w rzeczy niesprawdzone: dlatego dominują sequele, prequele, remakei, uniwersa, serie, a na ekranach ciągle widzimy te same twarze wielkich gwiazd. Trzeba ich trochę zrozumieć, bo jednak film z budżetem 150 mln dolarów to w domyśle drugie tyle na jego marketing, a któż z nas nie wahałby się przed wyłożeniem na coś 300 mln dolarów. Jednakże efektem są patologie rynku filmowego.
Weźmy Bonda: aktor grać agenta nie chce, publika pewnie też chętnie obejrzałaby już coś nowego (Craig już cztery raz był 007), studio niechętnie wyciska z siebie coraz wyższe góry zielonych… a pewnie skończy się na tym, że Daniel Craig się skusi. Bo kto by się nie skusił?
Rewolucje w blockbusterach przychodzą rzadko, a jeżeli już, to albo są dziełem przypadku, albo stoi za nimi reżyser czy gwiazda z na tyle mocnym nazwiskiem, że udaje mu się przepchnąć kosztorys przez biurka kolejnych dyrektorów. Weźmy takiego „Deadpoola” – film powstał, był ogromnym sukcesem, ale jednocześnie budżet miał strasznie okrojony, do tego stopnia zresztą, że dokładał się do niego odtwórca głównej roli, Ryan Reynolds – on wykazał się odwaga i uporem, którego brakowało 20th Century Fox, a które ostatecznie przyniosły studiu setki milionów dolarów.
Osobiście chciałbym zobaczyć nowego Bonda. Najchętniej Elbę lub Theron. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że Sony wyłoży małą fortunę, przepłacając by utrzymać Craiga, niż zainwestuje pewnie podobne pieniądze w wypromowanie nowego Agenta Jej Królewskiej Mości.
8 września o godz. 6:32
.
Nie pamiętam czy widziałem wszystkie
Bondy, pewnie jednak sporą ich część,
gdybym sie pokusił o ranking to Craig
byłby na samym topie, Sean Connery
tuż po nim…
.
~
8 września o godz. 9:18
Daniel Craig to dla mnie świetny Bond na nowe czasy. Ale po „Spectre” widzę, że na fabuły z nim średnio już są pomysły. Może nowy aktor wymusi jakieś ożywienie?
8 września o godz. 19:16
.
Wszystko już było, Bond in space,
po wodą, w sterowcu i wulkanie co by
tu jszcze wymyślić ?
~