Wydanie DVD filmu Davida Yatesa, a dokładniej zawarte na nim materiały dodatkowe, potwierdzają to, czego domyślaliśmy się po obejrzeniu wersji kinowej: reżyser miał tu niemalże wszystkie elementy, by nakręcić naprawdę, naprawdę interesujący obraz. Jakim cudem więc mu się to nie udało?
Otóż mam teorię, że klątwą wielu współczesnych reżyserów są efekty specjalne, a dokładnie ich niezwykle wysoki poziom oraz stosunkowo niski koszt (w kontekście wielomilionowych budżetów filmów). Bo nagle okazuje się, że wszelkie ograniczenia znikają, pokazać można wszystko, urzeczywistnić każdy, najbardziej dziwaczny pomysł, więc to się robi.
Klątwa ta dotknęła George’a Lucasa, który nieograniczony niczym nie tylko nakręcił przeładowaną drugą trylogię „Gwiezdnych wojen”, ale jeszcze popsuł pierwszą, a także Petera Jacksona – jakże innym filmowcem był Jackson z czasów „Władcy Pierścieni” w porównaniu do Jacksona późniejszego, tego od „King Konga” i „Hobbita”, gdzie kuriozalne sceny akcji zabijały klimat.
Dokładnie to samo David Yates zrobił w „Tarzanie…”, a symbolem niech będzie zaprawdę idiotyczna scena z bujaniem się lianami nad pędzącym pociągiem – dość powiedzieć, że sens miałaby ona tylko wtedy, gdyby drzewa, z których liany się zwieszają, pędziły biegiem nawet szybciej od rzeczonego pociągu. Dodajmy do tego bieganie po drzewach czy skakanie na nie z urwiska, a wyjdzie nam film przeplatany sekwencjami niczym z gry komputerowej.
A gdyby odrzeć „Tarzana…” bez tego komputerowego kiczu, zostałoby nam naprawdę ciekawe podejście do tej kultowej postaci. Alexander Skarsgård świetnie nadawał się zarówno by zagrać dzikusa, jak i statecznego lorda Claytona. Umieszczenie Tarzana w okupowanym i wyzyskiwanym przez Belgów Kongo dało zaś, a raczej mogło dać, filmowi ciężar niezbędny do tego, by stał się czymś więcej niż kolejnym letnim blockbusterem. Wisienką na torcie było natomiast wprowadzenie do tej opowieści autentycznej historycznej postaci George’a Washingtona Williamsa.
Mogłoby być, bo też znamiennym jest, że z człowieka, który otworzył oczy świata na gehennę niewolników w Kongo, Yates zrobił zabawnego pomocnika Władcy Małp, poruszającego się po dżungli z gracją słonia w składzie porcelany. Ha, ha, ale śmieszne – Belgowie organizowali w Kongo prawdziwy Holocaust.Widzicie już, gdzie tkwi problem z „Tarzanem: Legendą”?
I to dziwi, bo wnosząc z materiałów z wydania DVD, twórcy tego filmu zarówno zdawali sobie sprawę z dziedzictwa tej postaci, mieli chęć tę historię odświeżyć, a nie tylko powtórzyć, jak i doskonale wiedzieli, co działo się w Kongo – dlatego chcieli o tym opowiedzieć. Mimo to jednak postawili na akcję, tworząc film wewnętrznie sprzeczny.
W skrócie: ciekawa i ważna opowieść zderzyła się z walcem Hollywood i została spłaszczona do standardowego blockbusterowego dania.