Film Garetha Edwardsa nie jest najlepszym w gwiezdnowojennej serii (to miano wciąż przypada „Imperium kontratakuje”), bezapelacyjnie jednak jest najpiękniejszym. Wizualnie jest to nowa jakość.
Niezależenie od tego, jak oceniony zostanie „Łotr 1” jako całość (a filmem idealnym nie jest, choćby ze względu na zbytnio poszatkowany pierwszy akt), nikt nie będzie mógł zaprzeczyć temu, że stanowi on ucztę dla oka. I że dotychczas znany przede wszystkim jako reżyser „Godzilli” Gareth Edwards odcisnął na świecie „Gwiezdnych wojen” swoje wizualne piętno, przynajmniej w tym względzie osiągając poziom arcydzieła.
Zgodnie z zapowiedziami jego „Łotr 1” to opowieść o wiele mroczniejsza od dotychczasowych odsłon serii, co osiągnięto po prostu poprzez położenie większego nacisku na realizm, czy to w portretowaniu Rebelii i Imperium, czy to w konstrukcji bohaterów (więcej niejednoznaczności, brak sztywnego podziału: ci dobrzy i szlachetni kontra ci źli i bezduszni), czy wreszcie pokazywaniu konfliktów. Tak jak mówił Edwards, jego wersja „Gwiezdnych wojen” faktycznie kojarzy się z kinem pokroju „Szeregowca Ryana”.
W „Łotrze” też bardzo poważnie potraktowano przyświecające Georgowi Lucasowi pojęcie kosmosu brudnego, noszącego ślady użytkowania – dzięki temu choćby scenografie nie wyglądały jak filmowe dekoracje, ale jak autentyczne lokacje.
Czego więc dokonał Edwards?Po pierwsze, jako reżyser okazał się mieć wspaniałe oko do wyboru projektów postaci, statków, lokacji, broni – tego wszystkiego, co składa się na filmowy świat.
Znowu: nie szedł tu ścieżką efekciarskiego gadżeciarstwa czy upajania się grafiką komputerową, przez co „Łotra” ogląda się niczym kronikę wojenną, a nie film SF – brzmi to kuriozalnie, w końcu mamy tu droidy i kosmitów, ale lekkie przyciemnienie barw, „przybrudzenie” tego świata, a także stonowanie projektów (nie ma tu niczego dziwacznego dla samej dziwaczności) naprawdę robi różnicę.
Widz pozna, gdy np. dana lokacja tworzona była po zastanowieniu się, jak takie miejsce mogłoby wyglądać, gdyby istniało, a gdy ktoś stworzył rozbuchany, krzykliwy projekt, bo przecież efekty są w stanie wszystko urzeczywistnić – Edwards poszedł tą pierwszą ścieżką.
Przypomina się w tym względzie przemowa Petera Jacksona, jaką wygłosił do ekipy „Władcy Pierścieni” tuż przed rozpoczęciem prac nad trylogią – powiedział im, że mają podchodzić do wszystkiego, jakby kręcili film historyczny i mieli takie szczęście, że mogą to robić w autentycznych lokacjach, bo Nowa Zelandia to Śródziemie. Chyba Edwards się tym inspirował.Choć wygląd „Łotra” to nie tylko jego zasługa. Oczywiście, jako reżyser w pełni zasłużył nawet i na nominację do Oscara, bo jego pomysły wizualne były błyskami geniuszu (AT-ACT wyłaniający się kłębów dymu, niczym Godzilla, walka przy bramie pola siłowego), przynajmniej tak samo chwalić trzeba również ekipę odpowiedzialną za efekty specjalne. Bo dzięki nim „Łotr” to nie tylko najpiękniejszy film w serii „Gwiezdne wojny”, ale i jeden z najpiękniejszych w ogóle – przy czym nie osiągnięto tego wyłącznie rozbuchanymi wizualizacjami wybuchów czy starć statków kosmicznych (a te wyglądają fenomenalnie), ale przede wszystkim statycznymi ujęciami (niszczyciel nad Świątynią!) i idealnym połączeniem tego, co rzeczywiste, z tym, co stworzono z pomocą komputerów – sceny starć naziemnym w trzecim akcie oszałamiają.
Do obsypywanych pochwałami reżysera i speców od CGI dołączyć też powinien odpowiedzialny za zdjęcia Greig Fraser, bo w zasadzie to z połączenia pracy ich wszystkich powstało to, co możemy oglądać na ekranie. I to niesamowite, ale jeżeli chodzi o paletę barw, pracę ze światłem czy pracę kamery, to „Łotr” więcej niż choćby z „Przebudzeniem Mocy” wspólnego ma z jednym z poprzednich filmów Frasera, „Foxcatcherem”. Dopisuję go do listy przyszłorocznych Oscarowych faworytów.Bo „Łotr 1” zapewne galę nagród Akademii zdominuje, ale właśnie w tak zwanych kategoriach technicznych. Jako całość również się broni, głównie dzięki świetnym postaciom i niezwykle dobrze dobranej obsadzie, ale też prawda jest taka, że fabularnie mogłoby być lepiej, tę historię można było przede wszystkim lepiej zmontować jeżeli chodzi o połączenie głównych wątków.
Mimo tych mankamentów właśnie dzięki zaskakującej wizji Edwardsa co do wyglądu jego wersji gwiezdnowojennnego wszechświata, jego film może bez wstydu stanąć obok oryginalnej trylogii Lucasa. Nie jest jej równy – co to, to nie – stanowi jednak ciekawą i udaną próbę opowiedzenia nowego rodzaju historii w świecie, który zdawałoby się jest nam znany, którego ramy są sztywne i który z definicji narzuca inne tropy opowieści. Pewnie dlatego film spodobał się George’owi Lucasowi, który powtarza, że sam w każdym kolejnym projekcie stara się tworzyć inną jakość.Bo tak jak poprzednie odsłony „Gwiezdnych wojen” miały w sobie wiele z baśni, a bohaterowie przeżywali ekscytujące przygody, tak „Łotr 1” stanowi zwrot w stronę realizmu – Edwards jako pierwszy położył prawdziwy nacisk na wojnę w „Gwiezdnych wojnach”.
Że mało w tym ducha oryginału? Jasne. Ale od tego mamy główną serię, z „Epizodem VIII” zapowiedzianym na przyszły rok. W filmach pobocznych niech twórcy eksperymentują. Jak widać, opłaca się.
15 grudnia o godz. 13:18
Łotr One, OMG 🙁