Seth Rogen od jakiegoś czasu rzuca wyzwanie Adamowi Sandlerowi w kategorii „masowo kręcone komedie z przyjaciółmi w obsadzie”. W nowym filmie, animacji, przekracza zaś pewne granice. I bawi.
Od lat to samo: Seth Rogen, Evan Goldberg, James Franco, Danny McBride, Michael Cera, Craig Robinson i Jonah Hill kręcą wspólnie komedie, do których Rogen i Goldberg zazwyczaj piszą scenariusze/które reżyserują/ewentualnie produkują. Te same twarze, to samo poczucie humoru, zmieniają się tylko scenerie, od fantasy w „Wasza wysokość”, przez koniec świata w „To już jest koniec”, Koreę Północną w „Wywiadzie ze słońcem narodu”, aż po najnowszą produkcję – animację „Sausage Party”.
Animację zdecydowanie skierowaną do widzów dorosłych, której bohaterami są ożywione produkty z supermarketu, bardzo ludzkie w swych uczuciach, wierzące, że klienci to bogowie, którzy zabiorą ich do krainy wiecznego szczęścia.
Rzecz jasna z czasem niektórzy z nich poznają okrutną prawdę – bogowie wcale ich nie zbawiają, ale pożerają lub wykorzystują, by mieć siłę; ci, którzy opuszczą sklep, zginą w męczarniach.W skrócie: szalony, odważny pomysł, który w połączeniu z faktem, że wizualnie film wygląda jak coś od Dreamworks lub Pixara, a brzmi jak nagranie z pijackiej seksimprezy, wydawał się czymś nie do zrealizowania.
I w sumie tak właśnie było, bo Rogen i spółka bardzo długo odbijali się z tym pomysłem od studiów, niechcących wyłożyć funduszy na coś tak bardzo po bandzie (o czym twórcy opowiadają w dołączonych do wydania Blu-ray dość obszernych materiałach dodatkowych).
Bo „Sausage Party” to film wulgarny i sprośny, bardzo, bardzo sprośny. Zabawny, trzeba to zaznaczyć, z mnóstwem wspaniałych nawiązań świata produktów do naszego, ale jednocześnie mogący niektórych zgorszyć, zwłaszcza w scenie finałowej, w której… to nawet trudno opisać. Łączy się więc w tej produkcji błyskotliwe „przepisanie” ludzi, naszych zwyczajów, a nawet celebrytów, na świat warzyw, parówek, bułek, majonezów i innych sklepowych produktów, z ostrymi żartami dotyczącymi seksu i bardzo niewybrednym językiem.Przy czym widzowie znający filmy Rogena i Goldberga akurat tą sprośnością i wulgarnością zaskoczeni nie będą. Wprawdzie w „Sausage Party” jest odważniej niż kiedykolwiek wcześniej, ale to wciąż to samo, co już widzieliśmy, tyle że na najwyższym biegu.
Dodatkową atrakcją jest natomiast przeglądanie, już po obejrzeniu filmu, listy oryginalnych aktorów, którzy użyczali głosu poszczególnym postaciom – może i każdy pozna Rogena czy Salmę Hayek, taki Edward Norton chyba jednak zaskoczy, i to bardzo. (Norton, co ciekawe, był wielkim entuzjastą projektu, i sam Rogen nazwał go ich „szefem castingu”, bo to on ściągnął choćby Paula Rudda).W tym wypadku odwaga się więc opłaciła, bo „Sausage…” to zdecydowanie jedna z lepszych czysto rozrywkowych, bezpretensjonalnych komedii ostatnich lat, w zasadzie naturalny kolejny krok w ewolucji filmów Rogena i jego przyjaciół, którzy musieli podnieść poprzeczkę.
Podnieśli ją zaś bardzo wysoko, zarówno w kwestii pomysłu wyjściowego, jak i wykonania. Głupiutkie? Tak. Nieco prymitywne? Owszem. Tak jednak miało być, taka rozrywka może też jednak odprężać.