Reklama
Polityka_blog_top_bill_desktop
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot1
Polityka_blog_top_bill_mobile_Adslot2
Blog coolturalny Marcina Zwierzchowskiego - Blog coolturalny Marcina Zwierzchowskiego Blog coolturalny Marcina Zwierzchowskiego - Blog coolturalny Marcina Zwierzchowskiego Blog coolturalny Marcina Zwierzchowskiego - Blog coolturalny Marcina Zwierzchowskiego

27.01.2017
piątek

Czy filmowe musicale mają sens?

27 stycznia 2017, piątek,

la-la-land-poster„La La Land” najpierw zdominował Złote Globy, teraz zaś listę nominacji do Oscarów. Słusznie. To idealny przykład historii, która po prostu musiała być opowiedziana jako musical.

Słaby musical to taki, w którym warstwa fabularna i muzyczna mieszają się tylko pozornie. Z takiego filmu sceny śpiewu i tańca można wyciąć bez mrugnięcia okiem, no, ewentualnie w niektórych momentach zamiast nich dopisać linijkę czy dwie dialogu.

Przykładem na to ogólnie kiepski „Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street” Tima Burtona, gdzie film toczył się swoim tempem, a od czasu do czasu ktoś zaczynał śpiewać, bez sensu, ot tak, a w większości przypadków nawet niespecjalnie ładnie (tu akurat ani dobrych piosenek nie było, ani Johnny Depp czy Alan Rickman nie popisali się wokalnie; wyjątkiem utwór Sachy Barona Cohena).

Do tej grupy trzeba też zaliczyć w sumie bardzo udaną „Zaczarowaną” z Amy Adams, czyli obraz, który wspaniale łączył disenyowską baśniowość z realistycznym spojrzeniem na związki i uczucia, musicalem był jednak tylko tak na boku, z rzadka, bo akurat komuś pasowało, że w tej scenie Giselle musi pośpiewać.

Udany musical natomiast muzykę musi mieć we krwi, czy też w celuloidzie, czy też w tym, czego teraz używa się do nagrywania filmów (czyli w dysku). Dlatego na ten przykład musicalem trzeba by, w mojej opinii, nazwać serial „Vinyl”. Z tej produkcji muzyki wyjąć się nie da, ta produkcja tętni przebojami lat 70., choć robi to oryginalnie, bo to nie tak, że bohaterowie zaczynają po prostu śpiewać, najczęściej mamy albo sceny koncertów, albo przebitki/teledyski z aktorami udającymi muzyków sprzed lat.

Podobnie „Whiplash” – znowu formalnie nie musical, ale film, w którym muzyka nawet nie tyle jest w krwi, ile jest krwią tej historii, napędza ją, nadaje tempo, w finale zaś ostateczny „pojedynek” dwóch bohaterów odbywa się właśnie poprzez nią.la-la-land-goslingstone-0Osobnym przypadkiem jest serial fantasy „Galavant”, czyli musical komediowy. Bo w teorii warstwa muzyczna jest tu dodatkiem, jak w „Sweeney Todd”, i gdyby piosenki zastąpić dodatkowymi dialogami, historia by się broniła – niemniej akurat tu sam fakt zrobienia z tego serialu musicalu wpisuje się w ogólnie oryginalne podejście do opowieści fantasy i nabijanie się z gatunkowych schematów.

Rzecz jasna z tym umusicalowywaniem historii można przesadzić – w „Les Misérables: Nędznicy” bohaterowie wyśpiewywali wszystko, każde zdanie, nawet trywialne wypowiedzi, jak „Co u pana słychać?”, „Idź, nabierz wody ze studni” czy „Chyba się kiedyś poznaliśmy?”. Dlatego tak jak film cenię, m.in. dzięki świetnej kreacji Hugh Jackmana czy faktowi, że to wtedy po raz pierwszy na wielkim ekranie zabłysnął Eddie Redmayne, tak nie można zignorować momentami komicznego efektu tego notorycznego śpiewania. Ewidentnie Tom Hooper miał tu śmiały pomysł, którego nikt nie potrafił mu wyperswadować.9770850-la-la-land-w-polskich-kinach-900-600Bo w „Nędznikach” zabrakło umiaru. Idealnego wyważenia proporcji w musicalu Hooper mógłby się uczyć od zdecydowanie młodszego kolegi, Damiena Chazelle’sa. Reżyser wspomnianego „Whiplash”, w którym, jak pisałem, robił solidną przymiarkę do nakręcenia musicalu, w obsypanym nagrodami i nominacjami do Oscarów „La La Land” daje lekcję, jak łączyć fabułę i śpiew. Jego bohaterowie muzyką i tańcem tak naprawdę rozmawiają, ale nie prymitywnie, jak w „Nędznikach”, gdzie ktoś wypowiada zwykłe teksty pod melodię i udaje, że śpiewa; u Chazelle’a muzyka jest nośnikiem emocji, których inaczej przekazać się nie da – bo jak zastąpić choćby scenę spaceru do auta, jak inaczej zbudować taką relację miedzy parą bohaterów?

Jasne, i w „La La Land” znajdą się sceny, które w zasadzie piosenek nie potrzebowały – przecież od dokładnie takiej stereotypowej scenki musicalowej film się zaczyna, gdzie ludzie stojący w korku po prostu nagle wychodzą z aut, śpiewają i tańczą, a potem wracają do samochodów, jak gdyby nigdy nic.

Wydaje się jednak, że młody reżyser po prostu chciał „odhaczyć” wszystkie rodzaje filmowego śpiewu, dlatego mamy piosenki-przerywniki codziennych czynności, mamy koncert, mamy scenę, w której bohaterowie siadają przy pianinie i zaczynają wspólnie śpiewać, mamy też wreszcie sporo sekwencji jakby z „Deszczowej piosenki”, gdzie muzyka i taniec stają się substytutami dialogów czy monologów wewnętrznych, po prostu kolejną formą komunikacji, akceptowana w filmowo-musicalowym świecie.161212130449-02-la-la-land-los-angeles-locations-super-169I właśnie takie musicale mają sens. Takie, w których muzyka i taniec to nie ozdobniki, dorzucone, by jakoś się wyróżnić, ale środki wyrazu niezbędne dla danej historii, gdzie nie ma scen z rodzaju „pośpiewać i się rozejść”, ale gdzie piosenki wydają się nam tak naturalne jak samym postaciom, których przecież spontaniczny taniec nie dziwi, które niekiedy same się do niego włączają.

W „La La Landzie” zresztą wybór musicalu jako formy ma też inną przyczynę – podkreśla baśniowość historii, pozwala na zabawy scenografią, światłem, pozwala odrealnić opowieść, która nie ma być realistyczną, ale symboliczną, opowiadać o świecie marzeń. Muzyka, fakt istnienia różnych interpretacji tego samego utworu, odnosi się zresztą u Chazelle’a do naszych życiowych wyborów, a gra w zespole staje się metaforą koegzystencji z innymi i dążenia do wspólnej harmonii.

Oto prawdziwe połączenie filmowej fabuły z muzyką.

Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_mobile
Reklama
Polityka_blog_bottom_rec_desktop

Komentarze: 5

Dodaj komentarz »
  1. ‚https://www.youtube.com/watch?v=abn6cPxrc5w

    😉

  2. Coś się Pan tak uczepił tego śpiewania w Nędznikach. Przecież to była ekranizacja musicalu scenicznego, więc reżyser filmu – jeśli chciał być wierny oryginałowi – niewiele mógł zrobić. Więc to porównanie do La La Land, który jest od początku filmem, jest całkowicie nietrafione…

  3. Jestem mocno wyczulona na recenzje musicali. Nie mogę się zgodzić, że wyśpiewanie wszystkich wypowiedzi w Nędznikach dało efekt komiczny, w końcu wersja sceniczna jest rownież w całości śpiewana. Z kolei Deszczowa Piosenka jest zlepkiem już wcześniej napisanych piosenek (bodajże tylko 2 były napisane specjalnie do filmu) i to w tym filmie dla mnie niektóre piosenki wcale nie pasują do akcji, a są wrzucone na zasadzie „pośpiewamy teraz sobie”. Film uwielbiam, ale nie uznaje go za musical idealny. Wzmianka o Whiplash – zupełnie nietrafiona (na zasadzie „nowy, znany film, a więc też o nim wspomnę, w końcu było o nim głośno”). Co do filmu Burtona „Sweeney Todd” zgodzę się tylko, że był kiepski, ale proponuję zobaczyć wersje sceniczną, by ocenić sam musical.

  4. Rezyser Damien Chazelle probowal stworzyc wspolczesny sen o magicznym mescie
    a w koncu wyszedl mu jakis miszmasz o LA. Ryan Gossling jesy na ogol dobry w rolach
    romantycznych a ponadto bardzo muzykalny („Blue Valentine” i ukulele scena). Damien
    Chazalle zrobil poprzednio „Whiplash” a teraz w „La la land” wyszedl mu jakis dziki
    mix z wieloma zeigeists – Astaire, Danny Kayes, Jacques Demy, Bollywood na highway etd
    2 godziny z hakiem, film dozwolony od lat 7 (tu w Szwecji).
    Emma Stone spiewala: ” Here´s to the ones who dream, silly as theymay seem. Here´s
    to the hearts that ache. Here´s to the mess they make….”

    Ponizej musikale, do ktorych nawizuje „La ka land”

    „Shall we dance” (1937)
    „Singin´ine the rain” (1952)
    „The band wagon” (1953)
    „Le ballon rouge” (1957)
    „Funny face” (1957)
    „West side story” (1961)
    „Parasolki z Cherbourga” (1964)
    „Sweet charity” (1969)
    „Grease” (1978)
    „Mulin Rouge” (2001)

    Miejmy ndzieje, ze ktos inny zrobi prawdziwy musikal. A Damienowi Chezelle warto podziekowac, ze otworzyl podwoje.

  5. @ MajaSpagetka

    Rzecz jasna to, jak ktoś odebrał śpiewanie takich kwestii jak „Idź i nabierz wody ze studni” to rzecz indywidualna. Dla mnie było to komiczne i niepotrzebne. Fakt zas, że było to przeniesienie na język filmu adaptacji scenicznej filmu nie broni, bo to wciąż nie było nagranie z teatru, ale film, więc materiał był adaptowany. Czyli można było lepiej dostosować go do nowego medium.