„John Wick 2” to sequel doskonały. Oto kontynuacja godna oryginału, rozbudowująca znany nam świat morderców do wynajęcia, oferująca jeszcze więcej akcji, a przy tym wspaniale podśmiewająca się z samej siebie. Perfekcyjne kino akcji.
Kino klasy B, choć tylko duchowo, bo realizacyjnie i aktorsko „John Wick 2” nie ustępuje żadnej innej produkcji, wymyślnością i efektownością scen akcji bijąc na głowę ostatnie filmy o Jamesie Bondzie czy Jasonie Bournie.
To, znowu, jak w pierwszej części, niezwykła orgia przemocy, wydzielanej przez tytułowego bohatera z niemalże taneczną gracją, którą widz może podziwiać w pełnej okazałości, bo – inaczej niż w większości współczesnych filmów – kamera nie rzuca się gdzie popadnie, a montażysta nie miał czkawki; wizualnie seria „John Wick” (powstanie trzecia część) to zaprzeczenie obecnych trendów, z roztrzęsioną kamerą i teledyskowym montażem, bo ktoś uznał, że wystarczy pokazać, czego dokonuje Wick, jak to robi, jak zmienia się w maszynę do zabijania, i te ujęcia mogą być statyczne, spokojne, bo na ekranie i tak dzieje się bardzo dużo.
Historia Johna Wicka to przy tym nie tylko akcja, co zresztą drugi film podkreśla nawet silniej niż „jedynka”. Owszem, scenariusz jest tu pretekstowy, bo w końcu w pierwszym filmie nasz bohater zabija kilkadziesiąt osób w zemście za… psa i kradzież samochodu, w drugim zaś za spalenie domu; zawiązanie akcji jest tu jednak mało ważne, chodzi tylko o doprowadzenie Johna do określonego stanu, popchnięcie go na morderczą ścieżkę.
Prawdziwą robotę scenarzyści wykonują później, wplatając między wspominane wyżej malownicze sceny przemocy opowieść o społeczności seryjnych morderców, posiadającej swoje prawa i zwyczaje, infrastrukturę, organizację, kodeks honorowy. „John Wick 2” chodzi tu na nowy poziom, bo tak jak „jedynka” oferowała jedynie rzut oka na ten podziemny świat, tak tu już jego drzwi stają przed nami otworem.I w tym tkwi siła „Johna Wicka 2” jako kontynuacji – daje widzowi to samo, co dostał w pierwszym filmie, nie powtarza jednak, a nadbudowuje, czy to poprzez jeszcze bardziej efektowne sceny akcji, czy też właśnie poprzez pełniejsze zanurzenie się w świecie Johna Wicka i jego kolegów i koleżanek po fachu.
Jest to przy tym historia świadoma samej siebie, pisana z dystansem zarówno do postaci pozornie niezniszczalnego Wicka, jak i jego świata – efekt to spora dawka czarnego humoru, świetnie wkomponowanego w ten mroczny, brutalny film.Największą sztuką, jaka udała się wcielającemu się w tytułową rolę Keanu Reevesowi oraz scenarzyście Derekowi Kolstadowi i reżyserowi Chadowi Stahelskiemu (w pierwszym filmie wspomagał go David Leitch, obecnie pracujący nad „Deadpoolem 2”), było jednak stworzenie samego Johna Wicka – Widma, legendy świata morderców, którego imię wypowiada się szeptem, którego Rosjanie nazywają Babą Jagą. To postać przerysowana, morderca tak skuteczny, że jego umiejętności graniczą z byciem superbohaterem, a jednak niebędący parodią, wciąż trzymający się realizmu, na tyle ludzki, że widz przejmuje się jego losem, ogląda kolejne starcia z napięciem.
Inna rzecz, że owe starcia są tak wspaniale zaplanowane, tak pomysłowe, prezentujące takie spektrum możliwości Wicka, że one same, bez historii wicka, bez społeczności morderców, byłby wystarczającym powodem, by wybrać się do kina.
„John Wick 2” daje tych powodów jednak więcej. Oto narodził się nowy pierwszoplanowy bohater kina akcji. I już lubię go bardziej od Bonda.
14 lutego o godz. 8:04
Jest dobrze, ale czegoś zabrakło. Owszem, od 3 lat wiadomo, że opowieści o Johnie Wicku nie mają być realistyczne. Ma być w nich maszyna do zabijania napędzana zemstą – i w „dwójce” jest, identycznie jak w pierwszej części. Dlatego, tak jak poprzednio, wybacza się filmowi nielogiczności i ocieranie się o gatunek kina superbohaterskiego. Ale tym razem zapomniano o co najmniej 2 cechach oryginału, które przyczyniły się do jego kultowości. Po pierwsze muzyka. W „Johnie Wicku” była nieoczywista, bo rozwałkę ilustrowała electropowa Kaleida, a sceny mające pokazać, że główny bohater to prawie westernowy gość z zasadami – kawałki ocierające się o blues. Tu mamy dość powtarzalne instrumentale i toporne techno w scenie z katakumb. Nastrój gdzieś prysł. Tak samo jest ze zdjęciami – poprzednio filtr prawie jak w „Drive” plus sinoniebieskie odcienie, gdy akcja dotyczyła hotelu podkreślały, że mamy do czynienia z czymś więcej niż kolejną strzelanką. W „Johnie Wikcu 2” własny styl zastąpiono desperacką chęcią pokazania, że może być jak w blockbusterach. No i jest, ale z wyraźnym przesunięciem akcentu z jakości na ilość. Szkoda.