„Rekiny wojny” wpisują się w dosyć popularny ostatnio nurt opartych na faktach filmów o milionerach z przypadku. Ci konkretni dorobili się akurat na sprzedaży broni amerykańskim żołnierzom z Iraku.
I robili to całkiem legalnie. Cóż, przynajmniej ogólnie działali w granicach prawa, tyle że w szczegółach się nieco „pogubili”. Skorzystali na zmianach w prawie i podejściu do przetargów, będących efektem afery na szczytach władzy, w wyniku czego niektóre kontrakty na rządowe zamówienia trafiały do małych graczy – sami bohaterowie nazywali siebie szczurami zjadającymi okruszki z tortów, które dzieliły między siebie grube ryby (na DVD dołączona jest nawet odpowiednia piosenka, tłumacząca te mechanizmy).
Szybko się w ten sposób dorobili, między innymi w wyniku brawurowej akcji osobistego przewiezienia broni z Jordanii do Iraku, a w końcu trafili na naprawdę intratną okazję – skorzystali z niej, co jednak zrobili, wychodząc już poza granice prawa.
W skrócie: w sprytny sposób wykorzystali system, by się dorobić, szybko jednak chciwość sprawiła, że z cwaniaczków awansowali na oszustów, co ostatecznie doprowadziło do ich upadku.
„Rekiny…” jako głównego winowajcę identyfikują tu niezwykle pazernego Efraima Diveroliego, sportretowanego świetnie przez Jonah Hilla, który – napędzany żądzą łatwego zarobku – pociąga za sobą Davida Packouza (w tej roli Miles Teller) w coraz niebezpieczniejsze zakamarki rynku handlu bronią. Film ten jest więc opowieścią o chorej pazerności, o manipulacji, ale też o zaradności.O jego klasyfikację trudno, bo ma coś w sobie z komedii, sporo z kina akcji, dużo z dramatu – przy czym proporcje rozkładają się tak, że zaczyna się niczym „Wilk z Wall Street”, z czasem jednak przeradza się w mroczniejszą opowieść o szczurze zjadającym okruszki, który tak w tym zasmakował, że w końcu aż się przejadł.
I chyba tu też tkwi problem „Rekinów…”, które starają się być wieloma historiami, o różnych tonach. Może to kwestia reżysera, który wcześniej kręcił takie filmy jak seria „Kac Vegas” czy „Zanim odejdą wody”, tak też zaczął w „Rekinach…”, z czasem jednak scenariusz zmusił go do pójścia w inną stronę?Choć największym problemem filmu jest jednak fatalna ścieżka dźwiękowa, dobrana do scen łopatologicznie, bez specjalnego dbania o współgranie muzyki z tym, co widzimy na ekranie, poza tym, że słowa piosenek mają jakoś odwoływać się do tła.
Ma więc obraz Todda Phillipsa wady, ma pewne problemy z tożsamością, prezentuje jednak ciekawą opowieść, sporym atutem jest też bardzo dobrze spisująca się obsada. Warto.